Karol Samsel – posłowie do „Arkadiamentu” Arkadiusza Kwaczka |
Karol Samsel
Posłowie. W dniu święta serca
Nie miałem żadnych wątpliwości – on świętował, a jego zbiór wierszy nabierał kształtów niespotykanej dotychczas w debiutach roczników lat 80. kroniki świątecznej. Jakby uznał, że to ostatni moment, aby zaprzeczyć deklaracjom Paula Valery’ego zapewniającego, że „poemat jest świętem intelektu”. Długi jest rodowód literackich „świąt serca”: rozpoczyna je średniowieczna poezja trubadurów, kończą zaś – wśród wielu innych – anty-erotyki „Hybryd”, choćby ten Krzysztofa Gąsiorowskiego, zainicjowany gorzką obietnicą składaną adresatce przez męski podmiot autorski:
„Sczeźniemy, Irenko, obsypiemy się
W trakcie kształtowania formuły lirycznej dla Arkadiamentu, Kwaczka nie pochłaniała jednak wyłącznie gra poetyką anty-erotyków. W tomie zaskakuje niemal podprogowo wyczuwalna obecność odnowionych dykcji archaicznych, zwłaszcza – niektórych idiolektów drugiej dekady międzywojnia, m. in. światoodczucia przedstawicieli awangardy lubelskiej – Józefa Czechowicza, „Kwadrygi”, a także… Jerzego Lieberta. To o micie tego ostatniego Zbigniew Bieńkowski wypowiadał się w jednym z numerów „Twórczości” jako o „legendzie o maksymalnej samotności, o próbie pogodzenia antynomii ducha i świata, o przezwyciężaniu śmierci” – o „ekstatycznej, katolickiej legendzie o umieraniu”1. Święty Liebert – przypomnijmy: podobnie jak przeklęty Ratoń – umierał na gruźlicę mózgu. Na ile młody 24-letni Kwaczek mógłby zregenerować Liebertowską mitologię miłości i śmierci, tym samym: wprowadzić na nowo do literatury „katolicką legendę pisma”, jak ująłby to Jacques Derrida? Te pytania mogą, rzecz jasna, krępować. Jeśli Kwaczek bowiem opowiada o czasie świątecznym, zawsze myśli o pierwotnym, tj. religijnym i metafizycznym rodowodzie tego pojęcia. Święto, czyli czas, w którym – zacytujmy Johna Ashbery’ego z tomu Rivers and Mountains:
„stwórca na chwilę odwrócił się, żeniąc oderwanie z szacunkiem, tak iż kawałki postrzegane są jako części spektrum, niezależne, choć symbolizujące zróżnicowane pory przybycia”2.
Doprawdy, przewrotna to rekolekcja o kawałku zrastającym się w spektrum dopiero w momencie ucieczki stwórcy od stworzenia. Ale w podobny sposób ujawnia swój światopogląd literacki i religijny podmiot liryczny Tynktury, trzeciej części debiutu Kwaczka.
„Jestem w trakcie tworzenia Abstrakcezji – rzeczywistość nie ma już żadnego znaczenia”
– informuje swoich słuchaczy głos mówiący wiersza i zaraz potem uświadamia –
„Mickiewicza łączę z ckliwością Bukowskiego z drewnem, nawet Boga zamieniłem w rzekę myślę, że czas na poważne metafory i metamorfozy bo po ezji już nic nie będzie, a przed można wypowiedzieć nowe stworzenie świata”
nowa po (ezja)
Jest w tym swoista, gnostycka niekonsekwencja Kwaczka. Młody poeta usiłuje przezwyciężyć „ekstatyczną, katolicką legendę o umieraniu” Lieberta i zastąpić swoją „omnipotentną, katolicką legendą o trwaniu”. I o „sile życia”, a nawet – o „mocy subegzystującej pustki”, skoro pyta:
„jak głęboka jest twoja wiara? moja sięga od języka aż do krzyża – tak głęboko, że nie usłyszałbyś jak kamień odbija się od kości i zalega w brzuchu”.
Studnia
Ów bezmiar nie ma jednak charakteru panteistycznej nadprzestrzeni, Kwaczek do samego końca utworu Studnia pozostaje wierny partykularnemu, tj. katolickiemu stylowi modlitw: apelom, wstawiennictwom, litaniom i antyfonom –
„nie boję się erozji poproszę o wstawiennictwo Świętego Floriana niech uchroni od pożarów i wymodli brzegi niezagrożone oceanicznymi falami”.
Studnia
Trudno mi, adresatowi tego wiersza, Karolowi Samselowi – autorowi tomów Manetekefar (2009) i Dormitoria (2010) – sprostać wyzywającemu zaciekawieniu Kwaczkowego podmiotu. Z pewnością łączy nas wspólnota „katolickiej legendy pisma”, jak już określiłem we wcześniejszych zdaniach. Ja jednak nie przeżyłem swoich dni „święta serca”: daleki byłem od stwierdzeń, że „nie ma takiej śmierci, której Pan nie mógłby nawrócić” (sarna), nie stałem się dla nikogo „Bramą Brandenburską – przejdź przeze mnie / a dostaniesz liść dębu” ani cząstką „romboedru chylącego się ku upadkowi” (arkadiament). Bóg Kwaczka jest promieniejącą, neoplatońską relikwią, która scala lub rujnuje wszystko – dzięki Niemu i przez Niego Warszawa z wierszy poety może być w tym samym czasie „świeżym chlebem” – przedmiotem ody i „jelitem”, które „ukształtowało labirynt” – podstawą metafory. U kresu owidiańskich przemian wszystko w tej światosferze ulegnie nieoczekiwanej transmutacji w erotikon, to jest – jak próbowałbym wyrazić językiem mitologii: w nieprzemijające święto na cześć Erosa, w Erotelia. Poświętne nie nadejdzie – Kwaczek nie będzie musiał zastanawiać się nad transgresją, która stałaby się jego stawką, nie zostanie zraniony ostrzem sceptycyzmu. Liebert umierał w męczarniach, wydobywając z siebie śpiew, zmieniając agonię w agon:
„Pójdą, każde w swoją stronę Ciało w ziemię lipcową Dusza w góry zielone”
Kołysanka jodłowa 1932,
Kwaczek żyje radością nadchodzącej psychomachii i pewnością zbliżania się momentu gaudete:
„nie nazywam się Mersault. moja walka nie będzie bezsensowna przecież uwierzyłem w Boga. zanim jednak rozbiorę się do duszy, możliwe, że zapłacę podatek od własnej śmierci”.
subiekcja transcendentalna
„Gdy zaczynasz opowieść / napisz najpierw o dziewczynce / inaczej na końcu książki / nikt nie zrozumie, że zgrzeszyłeś” – tym tetrastychem poeta rozpoczyna prolog Arkadiamentu, na który składają się liryki utrzymane w stylu i rejestrze poczechowiczowskim: dziewczynka z różańcem, dziewczynka z shamisenem, dziewczynka w kapeluszu i dziewczynka ze świecą. Właśnie w tej części tomu debiutant zaskakuje najbardziej: powracają bowiem echa futurystycznego liryku Brunona Jasieńskiego, poświęconego jej zmarłej przedwcześnie siostrze, Irenie – zatytułowanego Pogrzeb Reni:
„dziewczynko z shamisenem, popatrz na morwę w ogrodzie kiedyś jej owoc ubierze cię w kimono a ty oddzielisz ciało od kobiety”
(Kwaczek),
a także:
„Ubierali ją po cichu, zatrzymali zegar. Dwóch wkładało pantofelki, jeden znosił kwiatki Tulipanów nie mógł znaleźć, po ogrodach biegał. Białe kwiatki, kwiatki w ratki. Panabogamatki”.
(Jasieński)
Swoistym epilogiem książki jest z kolei jej czwarta część gromadząca „metafizykę miejską” Kwaczka – wiersze warszawskie: grupę tych utworów otwiera sugestywne motto „mógłbym cię spalić Warszawo / i nie mieć już gdzie wracać / Warszawo mógłbym cię zawrócić / i nie mieć już gdzie spłonąć”. To niezwykłe rozsunięcie motywiczno-tematyczne czyni Arkadiament całością o wyraźnie niejednoznacznej, wyrafinowanej kompozycji – także w finale książki dają się odczuć dykcje archaiczne, zwłaszcza wojenna lekcja poetycka Antoniego Słonimskiego, najsilniej artykułowana w Alarmie.
Karol Samsel 1 Z. Bieńkowski, Legenda i poezja Lieberta, „Twórczość” nr 1/1963, s. 61. 2 J. Ashbery, Klepsydra, tłum. Jacek Gutorow, „Studium” nr 2-3 (22-23) 2000, s. 33. |