LIST, KTÓRY MIAŁ BYĆ RELACJĄ ZE SPOTKAŃ LITERACKICH U MOLIERA, ALE PO DRODZE ZGUBIŁ ZNACZEK I ZAGINĄŁ W NIEBYCIE |
Radosław Wiśniewski
Gdybyś jechała ze mną wtedy do Krakowa, tym co to staje u nas dziewiąta dziesięć, gdybyś miała kolejne, nie wiedzieć czemu, nieprzespane noce, szczególnie tę ostatnią, pewnie bym teraz nie pisał. Pewnie bym wtedy przespał przykładnie kilka godzin, zamiast kłaść się, zamykać oczy, wędrować po pokoju, próbować zamroczyć się piwem, wracać na elektryczne krzesło przed ekranem, ostatecznie pogodzić się z losem, dotrwać do świtu, wyjść przed czasem na dworzec. Pomyślałem, położę się na ławce, zimno jak cholera, megafon nad uchem, zasnę i się obudzę po pół godzinie. Taksówki powoli wzbierały na postoju przed budynkiem z czerwonej cegły, Europa ciągnął swoją czterokółkę pełną złomu, z pekaesu wypełzały pierwsze „Autosany”. Kierunek Olszanka, Pogorzela, Lewin, Pisarzowice, Lubsza. Pan Józek odłożył coś z gazet na podróż. Interes powoli zaczyna się kręcić. Jest prawie mroźno. Sen nie nadchodzi. Nagła, mimowolna fascynacja konstrukcją zadaszenia nad peronem, rysunek odgiętych wsporników najeżonych łebkami nitów, napięte pręty wspierające więźbę z drewna. Szamotanina resztek jesiennych ptaków w tej plątaninie i myśl, że w życiu ptaków niezgłębione są jedynie ich brzuchy. Nie módlmy się do nich, gdy one całe swoje, niby to lotne, życie poświęcają na lokalizowanie okruchów, dziobanie się między sobą, tarmoszenie za pióra i zdaje się, że ich życie wewnętrzne sprowadza się do myśli o jedzeniu, o ile wydarza się im coś takiego, jak myśl. Nie wiedzieć kiedy zza zakrętu od strony Lipek pojawia się dziób pociągu, w którym Karol z Magdą, więc z góry wiadomo, że nie pośpimy. Gdybyś jechała wtedy ze mną do Krakowa, dowiedziałabyś się może tego, czego dowiedział się Karol, wędrując dzień wcześniej z dzieciakami ze szkoły przez Góry Sowie. W te góry, gdzie Niemcy ryli podziemne korytarze, Bóg jeden wie w jakim celu. Maskowali wszystko, na jeden metr chodnika przypadało dziesięć do dwudziestu trupów z pobliskiego obozu koncentracyjnego, aż do nocy, kiedy kazano jednemu z więźniów, który pełnił w obozie rolę księgowego, skreślić piętnaście tysięcy za jednym zamachem. Ludzie, którzy sprowadzili się po wojnie, twierdzili, że jak się chodziło po lasach w tych okolicach, wszędzie czuć było trupi zaduch, chociaż nie było trupów. A wiadomo, że sztolnie miały świetny, dobrze zamaskowany system wentylacyjny. Sporo zaś miejsc, gdzie zabetonowane, zawalone, zasypane, strumienie nikną pod skałami i nigdzie nie wypływają, gdzieś kończą się tory, gdzieś widać ich początek, nie widać końca. SS-mani wokół sadzili drzewa, które miały zamaskować ten rejon. Sadzili podrośnięte okazy w beczkach bez dna. Z czasem klepki butwiały i rozsychały się, ale zostawały te obręcze wpijające się w ciało. Do dzisiaj niektóre drzewa, które pozostały na stokach Wielkiej Sowy, są tak okaleczone, spętane. Tak, tak, mamy już cel, sens kolejnej wyprawy. Dwa lata temu wędrowaliśmy, żeby obudzić duchy linii kolejowej. Tak właśnie, pójdziemy uwalniać drzewa. Rychu weźmie jakieś cęgi, jakąś piłkę do metalu. Zlikwidujemy ostatni bastion SS na ziemiach polskich. Hasło tego wyjazdu – „Uwolnić drzewa!”. Gdybyś widziała tego Pana Andrzejka w okularach jakby ze szkła pancernego, jak się wychyla przez okno i krzyczy. Myśleliśmy, że musi wywyć się, wyspowiadać przed hałdami, szybami, węglarkami, blokowiskami. Tymczasem, on się cieszył, jak mówiła Magda, bo on kocha jeździć. Gdybyś słyszała komentarz konduktora, kiedy zwróciłem mu uwagę, że facet może sobie krzywdę zrobić: „Panie, jak ktoś chce być samobójcą, to co ja mu będę tę przyjemność z życia odbierał?!”. Gdybyś pomyślała przez chwilę jak wszyscy, zapatrzeni w pejzaż za oknem, o tych wszystkich ludziach mijanych wzdłuż torów, o ich sprawach codziennych, o których nie możemy mieć pojęcia, chociaż są do pomyślenia. Gdybyś tylko była, nie musiałbym tego wszystkiego pisać. Gdybyś wtedy była, wysiadała z tamtego pociągu, szła z nami na plac Matejki żeby spotkać Romana H., który całkiem nieźle się trzymał, chociaż nie mógł trafić dłuższy czas ręką w ucho filiżanki z kawą. Gdybyś poszła z nami na sadzone dwa z kaszą i kefirem na łba i do „Piwnicy pod Złotą Pipą”. I ten pierwszy wieczór w Molierze. Katarzyna Janowska, siądzie na wywyższeniu, ale pozostanie poza wszelką krytyką, figlarnie nosek podpierając środkowym paluszkiem, sitko mikrofonu tuląc do policzka, zadając może ze trzy pytania z sensem, resztę pozostawiając w tonacji bardzo kulturalnej i pozamerytorycznej. Wywiad z Czesławem Miłoszem puściwszy nam na telebimie, żebyśmy znali iż Pani Katarzyna nie gęś bynajmniej, ale swój język posiada we wcale kształtnych usteczkach. „Ty kanalio, Ty poeto”. Taki temat wystąpień starszych poetów, poprzedzony fatalną deklamacją przyszłych aktorów. Kurylak rozjedzie Szymborską, Miłosza i Różewicza, nie zostawiając na nich suchej nitki. Może obrazoburczy, ale budzi zaufanie całokształtem swojej postawy. Dłuski z pomysłem na wyjnie dla poetów, Anna Janko z mocnym, może nawet nazbyt osobistym, wyznaniem. I wreszcie nasz Karol, a jakże, powie coś, ale post scriptum i tak najważniejsze. Spod półprzymkniętych powiek: - A na koniec i to: Jestem z Nowej Rudy, a to specyficzny świat i tych dwójki ludzi, wyciągających z bieda-szybu wiaderkiem trochę węgla, nie opisze mi ani Miłosz ani Szymborska. Tak, to boli, ale świat trzeba badać z należnym mu szacunkiem. A w jego trzewiach być jak odłamek stłuczonego szkła, którym się krztusi, być zadrą. Pisać krwią, tylko tak dzisiaj wypada. Dyskusja, jak to dyskusja, słabo poprowadzona, chociaż gorąca i trochę nie na temat. Ale Katarzyna Janowska, chociaż tak bardzo medialna, nie za bardzo wiedziała w jakim celu miała być medium, między czym a czym i czyim głosem mówić. Jedno co umiała, to uciszać niektórych, a szczególnie tego łysawego Pana, który tak nieprzystojnie się burzył. „To się wytnie w montażu” pewnie chciałoby się powiedzieć. Ja nie mam stołu monterskiego u siebie, zapamiętuję takie drobiazgi. Przywykły do znikania, nie zdziwiłem się, że przysiadłszy się do stołu młodzieżówki literackiej, straciłem na chwilę moich towarzyszy podróży z oczu, po to, by już nie odzyskać z nimi kontaktu. Zawinęli się i pojechali z powrotem. Partyzancka taktyka, uderzać i znikać. Po tej koszmarnej nocy powinienem był iść spać, ale jakoś niełatwo szło oswobadzanie się, tym bardziej, że tym razem nie zabrakło przy stole kobiet. Groźba przyklejenia etykietki pederastów oddaliła się znacznie. Dzięki Wam, Kingosiu i Ewo, mogłem spędzić ten wieczór do wpół do drugiej w miarę spokojnie, a potem się udać na piechotę do Domu Studenckiego „Piast”, obudzić Bartka Muszyńskiego i Piotra Macierzyńskiego, czego nie musiałbym robić, gdybyś była wtedy ze mną. Gdybyś była wtedy ze mną, nie wstałbym tak makabrycznie późno, że właściwie tylko został mi czas, żeby spróbować udać się na wspólny obiad z Krzywym i Radochną. Gdybyś była wówczas na tym rynku, zamiatanym wichurą, pewnie nie wygrzebałbym numeru telefonu do Kingosi, jaki sobie wynotowałem poprzedniej nocy, w zupełnie normalnym stanie ducha udając się na zasłużony spoczynek. Gdybyś tam była, nie zadzwoniłbym i nie poszedłbym na Sławkowską do Kingosi. Trwało akurat malowanie regału na kolor jogurtu z gniecionymi jagodami. W planach zielone krokodyle. A może jeden, ale za to taaaaki wielki. Wyciągam okładkę mojego przyszłego tomu wierszy. Pokazuję tę wersję, która nie przejdzie, ze zdjęciami z Grabarki, Siemiatycz i Jurodiwego Gajowiczyńskiego. - Ojej, to oni są, jeszcze są...? - Są, a co? - Bo... bo mnie też nazwano kiedyś jurodiwą, ale to długa historia. Nie ma co się pytać, kiedy wszystko pod rękami Zosi zdaje się dostawać skrzydeł, a ona sama tańczy poprzez pokój, jakby omijając kopce niewidzialnych termitów, rozgarniając palcami u stóp niewidzialne macki jamochłonów przyczepionych do ścian jak do stoków podwodnej rafy koralowej. Za mało tu miejsca, stół zbyt mocno przywiera do ściany, nie ma jak zamknąć kręgu tego tańca. Jednak znowu do Moliera, Asia, ta jasnowłosa, klasycznej urody, chociaż skarżyła się że przybyło jej kilo razy dziesięć, też w tańcu, chociaż zupełnie innym. Wiem, wiem jak to jest z tej drugiej strony. Przyjedzie taki jeden z drugim, nawymyśla, nagada, a potem jeszcze napisze, opisze, dowali. Na razie jednak Jasnowłosa tańczy i trzyma wszystkie postronki w rękach. Pilnuje, pogania, zachęca. Czekam na wejście swoim korytarzem na scenę, gdzie z jednej strony Stokfiszewski a z drugiej Zabłocki trzymają w szachu delikwenta - poetę na centralnie ustawionym krześle elektrycznym spod którego mikrofumator wyrzuca kłęby dymu gryzące. Przychodzi Kurylak, zaraz po tym jak Matti z głośnika krzyczy „Auschwitz” i jeszcze kilka innych wierszy, a po nim ironiczny Macierzyński, też zbierze za swoje. Kurylak dodaje otuchy, nie denerwować się, być pewnym swego, jesteśmy z wami, mówi, my starzy trzymamy za Was kciuki, jesteście dobrzy, nie szczypcie się. Siedzimy więc dalej, ledwie słysząc z głośników co się dzieje na scenie, ale nie widząc. W trakcie gdy zastanawiam się mocno nad piwem, pogawędka z Sarną. Cześć Ci i chwała, Pawle, niemal święty, co Twój tom mnie tak przerósł w pociągu, że musiałem aż wyjrzeć przez okno, żeby sprawdzić, czy nadal to samo widzimy. Cześć Ci i chwała, że się nie szczypiesz i z „Sokołem Jaworznickim” zjawiasz się tutaj, niechaj Ci Bozia dopomoże w tym dziele. Pora wreszcie na mnie, a nikt mnie nie potrzymał za rękę, nie odcisnął się gdzieś między policzkiem a karkiem, że będzie dobrze. Gdybyś tam była, nie wątpię, że byś to zrobiła. Głupi ten sentymentalizm – idę w dym spod cholernego krzesła elektrycznego. Na złość Igorowi, trochę w poprzek swoich własnych oczekiwań wywalam najnowsze teksty, krótsze, a i tak Zabłocki przerywa mi po trzecim. Pytania – dlaczego „Das Boot”, a nie ORP „Orzeł” w tytule wiersza. To wszystko, ile osób za, ile przeciw? Siedem na siedem. Czas na moje miejsce, więc zasiadam. Kingosia, Zosia za plecami, po prawej Pluszka Adam. Już go cenię, bo spokojnie sobie o dwugłosie o jego wierszach pogadaliśmy wieczór wcześniej. Bez zadęcia człowiek, na nie nadymających się na mnie i ja nie będę się nadymał. Bartek Muszyński wysłany przez Jacka Napiórkowskiego do kabaretu, Kajewski - generalne baty. Dyskusja po, kiedy wszyscy siedli na scenie i wokoło, w nabitej do ostatnich możliwości sali Moliera. Ten cudowny moment, kiedy pomyślałem, że niewspółmierni sobie, przez ten ułamek sekundy stanowimy jakąś całość. Grzesiek Nurek dający znaki, żebym się odezwał, kiedy Matti, z lekka podpity, próbuje coś rewolucyjnie wygarnąć starym o zmieniającym się paradygmacie poezji. Nie mam chwilowo temperamentu Karola, duch ze mnie schodzi z głośnym sykiem, takie ciepło mnie zalało, kiedy ujrzałem Jarosława Mikołajewskiego, mówiącego serdecznie o tym, co dzisiaj usłyszał, że jest taki cały za tym, co robimy. Dłuski, którego wreszcie poznałem, dwa lata po wywiadzie z Karaskiem czytanym na plaży w Hammamecie – proponuje nam wszystkim druk w „Nowej Okolicy Poetów”. Gdybyś wtedy widziała to wszystko, szlag by Cię trafił, że zostawiam Zosię w podziemiach Moliera i lecę odprowadzić inną znajomą, wobec której też chcę się zachować. Gdybyś była, gdy próbowaliśmy wyjść z podziemi i skierować się w stronę jakąkolwiek konstruktywną, obiecującą nam ugaszenie pragnienia. Gdybyś wtedy widziała nasz topniejący tłumek w drodze od knajpy do knajpy, żeby skończyć przy kamiennym stole w Ośrodku Buckleina na Kazimierzu, wtedy, być może, nie rozpocząłbym wędrówki w głąb siebie, próbując odnaleźć jakąkolwiek kotwicę swojej nieprzypadkowości, wiedząc, że przecież nie ma jej wewnątrz. Pablo Lekszycki zapyta czy ja na serio z tymi myślami, ja że tak. Bo jeżeli nie ma czegoś, kogoś kto odwracałby myśli od tak zabójczych pytań, jeżeli najmniejsza drobinka świata tego nie zakrzyknie, że jestem potrzebny, konieczny – to oto konsekwencje. Jeżeli jesteś niekonieczny, to fakt, że w ogóle jesteś, jest tylko jedną z ewentualności, konieczność dalszego bycia, nie jest znów taka nieznośna i oczywista. Nic i nikt nie ukoniecznia, zatem można poruszyć dogłębnie problem sensu, a zatem można także go podważyć. Tam, wokół kamiennego stołu, gdybyś mogła to zobaczyć, obok siebie kilku niezłych przedstawicieli, generacje między nimi, a jednak rozmawiają i jakoś tak ciepło, normalnie, chociaż odczytanie znad stołu „Drugiej przestrzeni” Miłosza wywoła z trudem tłumiona drwinę, która zawiśnie w powietrzu. Owszem, tak zdumiewająco, gdy czyta ją Mikołajewski, który zaledwie kilka godzin wcześniej rozmawiał z Miłoszem Czesławem. Ale ja akurat przychylam się do przesłania Miłosza, realizacja jak zawsze mnie drażni tonem objawienia. Nie poradzę nic na to, że wolę postawę dialogiczną, odsłaniającą się po kawałku, towarzyszącą, dłoń poety, otwartą, porytą bruzdami urodzaju, ale wyciągniętą ku mnie, a nie palec wskazujący wystawiony ponad głowy i tłum. Bo pisać trzeba krwią. Starsi pójdą, a i ze mnie w końcu duch zejdzie na amen. Już zabierałem się do marszobiegu z Kazimierza w stronę Piastowskiej, kiedy Maraszek z Pluszką do kupy ustawią mnie na baczność i zostanę zawieziony niemal pod sam akademik. Gdzieś obok, tak tutaj, tutaj za rogiem, było przyjazne mieszkanie, gdzie kiedyś całymi dniami kiblowałem, tajałem gdy rozstałem się z jedną z tych, która mogłaby być przed Tobą, gdybyś tylko była. Odruchowo skręciłem w tę uliczkę, ale zaraz mi przeszło. Ala w Gliwicach jest, Adam w Norwegii. W „Piaście” zabrakło zapasowych kluczy, jest czwarta, przestawienie czasu, a ja chciałbym rano jednak odwiedzić Krzywego i pogadać chociaż chwilę dłużej. Nie chcę drugą noc z rzędu budzić Macierzyńskiego, bo jeszcze mi odda w jakimś wierszu i się skończy. Uszedł duch ze mnie, znowu myśli o spaleniu wszystkiego, co się napisało, łagodna konsekwencja niekonieczności własnego istnienia. Tor tortur na schodach, kiedy postanawiam zostać tutaj do rana, wpaść do pokoju, tylko po to, żeby się umyć. Czytam „Tekstylia o rocznikach siedemdziesiątych”, pierwszy numer „Megalopolis”, próbuję coś napisać, jakiś list, ale do kogo, po co i dlaczego? Podsypiam w kucki, budząc się gdy wracają z imprez jakieś nocne marki. Podpalam fajkę za fajką, wracam do idei napisania tego wszystkiego jeszcze raz, drę kartki, zaglądam do „Sokoła Jaworznickiego”. Wreszcie ten moment kiedy wychodzę na balkon i uderza mnie wstępujący prąd arktycznego powietrza, zaczynają krzątać się autobusy miejskie, wyje gdzieś alarm opuszczonego samochodu niczym kwilenie dziecka, dla bezpieczeństwa balkon opleciony jest siatką dla kurczaków, co oddala na moment myśli od ostatecznej kwestii. Daję złowić się w tę siatkę werżniętą w ledwo narodzony błękit. Zdaję sobie sprawę jak od tego momentu wszystko straciło znaczenie, bo Ciebie tam nie było, chociaż gdybyś była, to wskazałbym Ci palcem chmury jesiennych ptaków, ewidentnie uchodzących w gwarze i ujadaniu na południe. Gdybyś to zobaczyła, powiedziałbym także, że wprawdzie życie ptaków pozostaje niezgłębione w bardzo wąskim zakresie, ale kto uważnie patrzy, może wiele wnieść z ich ruchów i migracji. Kto ma oczy, niechaj czyta, pomyślałem sobie, wiedząc, że Ciebie nie ma i nie będzie i będę musiał Tobie to napisać, zamiast po prostu opowiedzieć. Sądząc po ptakach – nadchodzi zima. |